Lekcje chemii Bonnie Garmus 8,0
ocenił(a) na 312 godz. temu Cóż, nie było chemii.
Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś książka tak bardzo mnie zmęczyła. Sama nie wiem, ile razy odkładałam ją z niesmakiem, wracając do lektury tylko po to, by z czystym sumieniem móc napisać tutaj kilka słów na jej temat.
Co więc poszło nie tak?
Zasadniczo, prawie wszystko.
Choćby bohaterowie. Genialna kobieta, genialny mężczyzna, genialne dziecko i genialny... pies. Wszyscy połączeni idealnymi relacjami, które można streścić maksymą "cukier, słodkości i różne śliczności". Fajnie? Nie. Owszem, mamy tu grupkę ponadprzeciętnych postaci, ale wszyscy pozostali to banda idiotów, którzy naszych mądrych bohaterów chcą jedynie wykorzystać, ponieważ sami nie potrafią osiągnąć w życiu nic bez uciekania się do kradzieży i oszustwa. Ach, no, zapomniałabym, jest jeszcze trzecia grupa - to akolici. Sami niezbyt bystrzy i mądrzy, ale za to uznający prymat i wyższość geniuszy, więc zaliczani do grupy bohaterów pozytywnych.
Osią fabuły jest postać Elizabeth, która jest bez wątpienia wyjątkową kobietą. Czego się nie tknie, to zamienia się w złoto. Jest więc genialną chemiczką, wspaniałą matką, psią behawiorystką, utalentowaną kucharką, uzdolnioną sportsmenką, niebagatelną osobowością medialną, znawczynią klasycznej literatury oraz pomysłowym majsterkowiczem. Jednakże w żadnej z tych dziedzin nie dorównuje mężczyznom - ona wyprzedza ich o lata świetlne, żaden nie ma z nią szans. Jedyne skazy na jej charakterze to totalny brak poczucia humoru i dystansu do siebie. Taki drobiazg, który czyni z niej niedającą się polubić, despotyczną i niestrawną bohaterkę.
Z fabułą niestety nie jest lepiej. Autorka serwuje nam hity, których mogliby pozazdrościć scenarzyści "Mody na sukces". Śmiertelny wypadek w stylu wjechania w kartony? Proszę bardzo. Odnaleziony po latach krewny-milioner? Czemu nie? A może niemowlę podstępem odebrane matce? Jak najbardziej!
To może chociaż jakieś przesłanie, w końcu to taka feministyczna powieść, która udowadnia kobietom, że mogą robić w życiu wszystko i nie powinny przejmować się żadnymi ograniczeniami. Główną tubą propagandową powieści jest Elizabeth, która swoje postępowe jak na lata sześćdziesiąte poglądy zdobyła... No właśnie, gdzie? Może w środowisku akademickim? Może wyniosła je z domu? Może ze szkoły? Albo chociaż z rozmów z przyjaciółkami lub jakichś życiowych doświadczeń? Nic z tych rzeczy (no może poza historią jej brata). Elizabeth jako genialna nastolatka, w latach pięćdziesiątych przeczytała książkę Margaret Mead, siedząc samotnie w bibliotece, bo do szkoły nie chodziła, nie miała też koleżanek, wychowała się w patriarchalnej rodzinie, a studiowała na mizoginicznym uniwersytecie. Ale to wystarczyło, by zrozumieć, że kobiety są równe mężczyznom, homoseksualizm nie jest niczym złym, Bóg nie istnieje, a dyskryminacja osób czarnoskórych nie ma sensu.
Niech już nawet będzie, powiedzmy, że mentalnie wyprzedzała swoje czasy o 60 lat. Sęk w tym, że w takim wypadku powinna być postacią tragiczną. Była bowiem sama przeciwko światu, który myśli i działa inaczej, a jednostka nigdy nie ma szans wygrać z grupą. Powinna więc przegrać, pójść na dno, ukorzyć się, by przetrwać lub zginąć, broniąc swych wartości. Tymczasem Elizabeth przeżywa różne perypetie, ale z każdej wychodzi obronną ręką... Ale nie dlatego, że ma rację. Nie dlatego, że jest genialna. Nie dlatego, że pracuje ponad siły. Tylko dlatego, że ma niewyobrażalne szczęście. Dzięki niemu, w każdej trudnej sytuacji, na zasadzie deus ex machina pojawia się cudowne rozwiązanie. A to wścibska sąsiadka przychodzi z pomocą, a to z nieba spada lukratywna oferta pracy, a to antagonistę Elizabeth ze sceny usuwa nagła choroba, a to w odpowiedniej chwili zjawia się bogaty sponsor... I jaki z tego wniosek? Kobieta poradzi sobie w każdej sytuacji? Każdy jest kowalem własnego losu? Najważniejsze to być sobą?
Nie.
W życiu trzeba mieć po prostu szczęście.
Nieco nadziei upatrywałabym może w stylu. Jest lekki i zabawny, autorka pisze z ironią, żartobliwie, można się zaśmiać. Szkoda tylko, że elementem komicznym uczyniła Elizabeth i jej problemy z rozumieniem tego jak działa społeczeństwo, jej niezrozumienie sytuacji, problemy z komunikacją. Nie jestem ekspertem w sprawach psychologicznych, ale podczas lektury czułam się tak, jakby oczekiwano ode mnie, że będę się śmiać z osoby w spektrum jakiegoś zaburzenia. To ścierało uśmiech z mojej twarzy. Ponadto w powieści pojawiały się inne pseudośmieszne elementy, jak choćby myśli psa, czy to, że nazwano go godziną. Jakoś nie przemówiło to do mojego poczucia humoru...
Niestety, moim zdaniem "Lekcje chemii" zasługują na niską ocenę, lektura tej powieści nie niesie ze sobą żadnych walorów.